Tytuł: "Nadal mu współczujesz?"
Autorka: @matrioszkaa
Paring: Larry Styliinson (Harry Styles i Louis Tomlinson)
Gatunek: Dramat
Ilość słów: 1 575
Ilość stron: 3
Opis: "A gdy bladym świtem drzwi do jego pokoju otworzyły się, ukazując sylwetkę Louisa, wspomnienia wróciły ze zdwoją siłą."
Od autorki: Jeśli są jakieś błędy, to serdecznie za nie przepraszam. Chyba polubię dodawanie czegokolwiek o 11 wieczorem. Ma się wówczas więcej zdecydowania do tego i chęci. Wiem, że ten shot jest inny i możliwe, że większości z Was się on nie spodoba, ale zwyczajne chcę go dodać. Może ktoś przeczyta, może nie. Shot nie jest ani trochę lekki. Raczej zmusza do wytężenia umysłu. Przepraszam, że ponownie jest to Larry. Nic na to nie poradzę. Pozdrawiam, matrioszkaa! x
***
Przesiąknięte krwią pomieszczenie, przypominało scenę żywcem wyciągniętą z filmu grozy. Na podłodze walały się odłamki potłuczonego szklanego naczynia, które niefortunnie spadło ze stolika, które wcale nie było w lepszym stanie. Sterty podartych zdjęć, listów czy fragmenty bitych figurek, które kiedyś były jednością, mieszały się. Bukiet słoneczników, który jeszcze do niedawna stał spokojnie na stole w kuchni, leżał teraz na środku pokoju, powoli umierając. To jednak nie było jedynym detalami, które tworzyło tak makabryczny obraz. Poprzewracane meble, obdarte z tapicerki, jakby ktoś w amoku, czegoś w nich szukał. Ramki ze zdjęciami, które niegdyś stały na komodzie, telewizorze czy innych płaskich powierzchniach, teraz leżały potłuczone, zapomniane. Każda z najmniejszych rzeczy była kiedyś dla właściciela tego mieszkania ważna. Każda pojedyncza kartka papieru, samotny płatek kwiatu, coś znaczyło. Jednak straciło to ważności, przez jedno wydarzenie.
Na beżowych panelach, o które ktoś nie tak dawno jeszcze dbał, spoczywały rubinowe, złowieszcze krople gęstej substancji. Kolor tak przerażający, jak sama śmierć kogoś bliskiego. Kolor wywołujący dreszcze. Kolor sprawiający ból, cierpienie. Kolor głównie przepisany jednej rzeczy. Jednemu czynnikowi, utrzymującego nas przy życiu. Krew. Substancja, na widok której nie jednej osobie robi się niedobrze. Wywołująca mdłości, bóle żołądka, migrenę. Tak ważna do życia, a jednak zdarzyła się osoba, która zdecydowała się na pozbycie się jej. Bynajmniej w małej ilości. Ślady rubinowego płynu tworzyły ścieżkę w głąb mrocznego korytarza, odbijając od siebie blask wpadającego przez uchylone okno, księżyca, które dzisiejszej nocy było wyjątkowo ponure.
Krwista ścieżka kończyła się przy samotnej parze drzwi na końcu korytarza, po prawej stronie. Panujący w pokoju mrok, nie wyrażał niczego dobrego. Był zły. Uciekaj dopóki nie jest za późno. Wyjdź stąd, dopóki nie spotkałaś właściciela mieszkania. Idź stąd i żyj w świadomości, że udało ci się Go nie spotkać… Nie dobrze. Za późno. Skoro nadal tutaj jesteś, to znaczy, że jesteś nieobliczalny. Nie umiesz myśleć rozsądnie. Podobnie co On.
Ponura postać przekroczyła próg pokoju, podchodząc wolno do okna. Drżącymi dłońmi oparł się o niski parapet, spuszczając głowę, wcześniej zaszczycając niebo przelotnym, pozbawionym emocji, spojrzeniem. Cały się trzęsie, jednak nie sięga po żadne przykrycie. Stoi w samych bokserkach, ciężko oddychając. Nagle panującą w pokoju ciszę, przerywa głośny, przeszywające serce, krzyk. Krzyk tak donośny, że gdyby ktoś znajdował się razem z Nim w tym pokoju, z pewnością musiałby zakryć uszy, by nie ogłuchnąć. Do krzyku dołącza płacz, a do płaczu ciąg przekleństw. Co jakiś czas uderza złożoną w pięść dłonią, o parapet. Czy w świetle księżyca możesz dostrzec Jego rozcięte ramię? Czy, mimo że stoi do ciebie tyłem, jesteś w stanie poczuć i zobaczyć Jego ból? Czy byłabyś w stanie zmierzyć z nim? Miałabyś odwagę?
On nie ma, a musi stawiać mu czoła. Codziennie. Od nowa. Co minutę. Nie śpi. Nie je. Nie umie funkcjonować, bo wciąż walczy z bólem, który nie daje mu żyć. Wciąż mierzy się z rzeczywistością, która go powoli zabija. Każdego dnia. Jak powinien żyć? Co powinien zrobić by sobie z nim poradzić? Czy jest w ogóle w stanie sobie poradzić?
Jednym palcem zdrowej dłoni sięga do rany, z której wciąż kapie rubinowa ciecz. Nie przejmuje się tym. Nie widzi potrzeby by je zabandażować. W rzeczywistości może nawet dzisiaj umrzeć. I tak nikt nie będzie płakał. Przejęłaś się nim? Dlaczego? Przecież w ogóle go nie znasz. Nie wiesz, kim naprawdę jest. Jaki jest. Co robi. Czy chodzi do szkoły? Czy pracuje? Litujesz się nad nim, bo leci mu krew? A gdybym ci powiedziała, że dla niego to żadna nowość? Wciąż się martwisz?
Rozmazuje krew wokół rany, patrząc pustym wzrokiem jak ciecz zaczęła szybciej lecieć. Jak na podłodze wokół jego bosych stóp gromadzi się coraz więcej substancji. Jak powoli ulatuje z niego życie. Umoczonym w krwi palcem, kreśli na szybie jedno słowo.
Louis.
Po czym jak długi upada na panele. Wokół kropel swojego życia. Spokojnie, nie umarł. Wpatruje się w sufit, jakby szukając na nim czegokolwiek, co chodź trochę poprawiłoby mu humor. Szuka wsparcia, którego nie dostał od osoby, którą obdarzył największym zaufaniem. Czuje się jak upadły anioł, który nie mając już sił na pomaganie zbłąkanym duszyczką, upada na ziemię, by jako człowiek powoli umrzeć, wcześniej pogrążając w melancholii. Od zawsze lubił dramaty. Miał nawet swego rodzaju wrażenie, że jego życie to jeden wielki dramat, ale właśnie wtedy pojawił się On. Człowiek, który jego nudne i pozbawione kolorów życie, zamienił w komedię. Romantyczną do tego. Chciał by to wróciło, ale nie mogło. Och, teraz zapewne zapytasz dlaczego? Oni nigdy nie powinni się spotkać. Oni powinni żyć w świadomości, że ten drugi nie istnieje. Byli bratnimi duszami, a ludzie bali się takich osób. Bali się złączonych przez przeznaczenie kochanków, bo nie wiedzieli, co w ich towarzystwie może się przytrafić. On i Louis byli wyjątkowi.
Krzyk ponownie przecina ciszę. Łzy ponownie spływają po jego rumianych policzkach, mieszkając z krwią na podłodze, tworząc bolącą mieszaninę, którą żaden środek nie zmyje. Tutaj potrzebny był on. Chłopak, który sprawił, że ponura mina stała się szczerym uśmiechem. Który umiał przedrzeć się przez ciemną skorupę. Zwinął się kłębek, mocno przyciskając do siebie kolana. Rana pulsowała, ramię bolało. Ale on był nieczuły na to, co działo się w jego organizmie. Mógł umrzeć. Mógł już się nie obudzić. Chciał by to minęło, by nie czuł tego, co w tym momencie.
Oddać się w ręce bytu i już nie wrócić.
Był ślepy i głuchy, kiedy jego przerażony przyjaciel zadzwonił na pogotowie, gdy następnego ranka, zaalarmowany nie reagowaniem na jego telefon, przyszedł do mieszkania, który przypominał scenę z horroru. Znalazł Go leżącego w sypialni, zwiniętego w kłębek na środku pokoju. Krew nie leciała już ramienia, ale rana wciąż był otwarta. Był blady, słaby, zraniony. Jedyne co zrobił, to przyległ do ciała swojego przyjaciela na tyle mocno, na ile pozwolił mu wycieńczony organizm. Przyjaciel głaskał go po ciemnych włosach, uspokajając. Zapewniając o opiece. Ale on już nie słuchał. Płakał. Drżał. Tęsknił. Potrzebował Louisa i jego uśmiechu. Jego spojrzenia. Wesołego głosu. Potrzebował chłopaka, przy którym odzyskiwał kolory. Przy, którym jego życie nie było już szare. Chciał znowu iść z nim za rękę przez centrum, rozmawiając i jedząc lody czekoladowe. Chciał znowu poczuć jego usta na swoich. Ciepło ciała. Zapach perfum.
Ale to już nie wróci.
Umieścili go w pojedynczej Sali. Sam w czterech, białych ścianach i z małym oknem do kompletu. Nie lubił białych ścian. Dla niego były one kompletną ironią. Kpiną. Nie rozumiał jak można pomalować pokój na biało. Przecież to żałosny kolor. Taki… pusty. A jednocześnie niewinny. On nie był niewinny. Powinien leżeć w pokoju z czarnymi, ewentualnie szarymi ścianami. Albo najlepiej w trumnie. Nie pasował do społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć. Nienawidził miejsca, w którym mieszkał, codziennie uśmiechając, że jest w porządku. Nie lubił kłamstwa, a sam robił to każdego dnia, wmawiając sobie, jak i innym dookoła, że jest szczęśliwy.
Był tylko przy nim.
- Harry… - cichy szept przerywa panującą w pomieszczeniu Sali.
Chłopak nie reaguje na swoje imię, chociaż słyszy je pierwszy raz od naprawdę dawna. Nie reaguje nawet wtedy, gdy jego gość siada na krzesełku po prawej stronie, biorąc w dłonie materiał prześcieradła, którym jest przykry. Przyjaciel, który znalazł go w tragicznym stanie, który uratował mu życie, teraz siedział tutaj, a on nawet nie ma sił, by mu podziękować. Bo tak naprawdę nie ma za co dziękować. Nie chciał jego pomocy. Nie chciał niczyjej pomocy. Chciał odejść, bo świadomość, że Louis już więcej nie będzie jego, przeraża go.
- Ja… serio nie wiem, co powiedzieć, Harry – mówi w końcu, spuszczając wzrok na swoje kolana. Długie palce wciąż tarmoszą prześcieradło, a po policzkach obu spływają łzy, które są symbolem niemego płaczu. – Kocham cię jak brata. Widząc cię w takim stanie, naprawdę bałem się, że nie przeżyjesz. Wiem, że nie jestem Louisem i wiem, że nie mogę ci go zastąpić, ale… nie możesz mnie opuść, Harry.
Harry milczy. Jednak zdobywa się na coś zupełnie innego. Obandażowaną dłonią, sięga do spiętej ręki przyjaciela i nawet na niego nie patrząc, delikatnie ją ściska. To wystarczy im obojgu. Jest swego rodzaju zapewnieniem, że będzie dobrze, że musi być dobrze. Harry chce by było dobrze, chociaż boi się do tego przyznać. Był przyzwyczajony do cierpienia.
Kiedy przyjaciel wychodzi, chłopak spogląda na drzwi. Nie ma żadnych nadziei, co do zobaczenia tam Louisa. Nie wie, co on teraz robi. Z kim się umawia. Co mówi. Z czego się śmieje. Nie wie i nie chce wiedzieć. Gdyby wiedział, byłoby mu jeszcze bardziej smutno, bo tylko utwierdziłby się w przekonaniu, że to nie do niego Louis się śmieje. Nie z nim rozmawia. Nie z nim spędza czas. A tak bardzo by chciał, teraz być obok niego.
Gdy światła gasną, zdrowa dłoń Harrego wędruje do bandaża. Wbijając sobie palce w ranę, zagryza mocno wargę, nie chcąc by ktokolwiek usłyszał jego pisk. W ciągu kilku sekund bandaż przybiera czerwoną barwę, a on sam znowu czuje się lepiej. Z czasem strużka czerwonej substancji powoli spływa wzdłuż jego ramienia, brudząc białą pościel, ale nie obchodzi go to, tylko mocniej wbija sobie palce w ranę, raniąc się dotkliwiej. Potrzebował tego. Niczym inni tlenu. On bez tlenu mógłby żyć, bo chciał umrzeć. Skoro nie ma Louisa.
Noc była dla niego koszmarem. Wspomnienia przypominały ostrze, którym kiedyś wspólnie z Louisem wyrył serce na jednej z ławek w parku. Wspomnienia, które spychał na dno swojego umysłu byle by jakoś funkcjonować. Wspomnienie oddechu Louisa na jego skórze. Dłonie Louisa badające każdy detal jego ciała. Słowa, które mieszały się z potem, oddechem, podnieceniem. Wspomnienia dreszczy, napięcia, motylków w brzuchu. Wszystko to wróciło.
A gdy bladym świtem drzwi do jego pokoju otworzyły się, ukazując sylwetkę Louisa, wspomnienia wróciły ze zdwoją siłą.
I co? Nadal mu współczujesz?
Wow! To było mocne... GENIALNE!
OdpowiedzUsuńBędzie kontynuacja? Czekam na więcej!
Kontynuacji nie będzie. Dziękuję :) x
Usuń